Skocz do zawartości

Wesprzyj serwis, wyłącz reklamy  
1 raz na nowej odsłonie? | Problemy z zalogowaniem?






* * * * * 1 głosów

Wyprawa na Borneo

Napisany przez Dark_Raptor, w Podróże, Fotografia, Makrofotografia, Newsy 29 lutego 2016 · 5 371 wyświetleń

malezja borneo wyprawa plener makro makrofotografia las deszczowy dżungla kinabalu
Dziś, krótkie sprawozdanie z wyprawy na Borneo, którą odbyliśmy w 2012 roku. Być może ceny zmieniły się od tego czasu, większość informacji powinna być jednak ciągle aktualna. Przelicznik walutowy był wtedy wyjątkowo wygodny, bo 1MR (malezyjski ringgit) wynosił ok. 1zł. Tak więc można było bezproblemowo porównywać ceny.

Na początek garść praktycznych informacji:

Jak dostać się na Borneo?
To oczywiście najpoważniejsza część budżetu wyprawy. W zasadzie pozostaje nam do wyboru tylko samolot. Z Polski nie ma bezpośrednich połączeń na wyspę, tak więc pozostają przesiadki. Czasem całkiem dużo przesiadek. Szukając najtańszych połączeń znaleźliśmy dość męczący wariant: samochodem z Warszawy do Katowic, z Katowic znów do Warszawy (LOT). Stąd do Frankfurtu (LOT), później Doha (Katar Airlines) i stamtąd do Kuala Lumpur (Katar Airlines). Na koniec przesiedliśmy się w samolot Air Asia i wieczorem wylądowaliśmy w Kota Kinabalu. W sumie to niemal 3 dni w drodze (z powrotem już niecałe dwa), ale jednak ze zwiedzaniem „stacji" pośrednich. Warto zostawić sobie pewne luki czasowe między lotami, bo opóźnienia i konieczność zmieniania lotnisk może wprowadzić spory chaos i ryzyko przegapienia samolotu. Tani przewoźnicy latają z różnych, czasami odległych terminali. Warto to mieć na uwadze, by uniknąć przykrej niespodzianki. Generalnie można zmieścić się w kwocie sporo poniżej 4.000zł za loty w obie strony, warto więc polować na okazje.

Gdzie spać i mieszkać na Borneo?
Z dużym wyprzedzeniem można znaleźć sobie dość tanie noclegi, choćby przez serwisy typu hostelworld.com. W większości przypadków konieczne jest uiszczenie przedpłaty (średnio 10% kwoty rezerwacji). Ponieważ nie należymy do ludzi o dużych wymaganiach, w pełni zadowalała nas formuła "Bed & Breakfast" oferowana przez większość hosteli. Łóżka w sali wieloosobowej lub pokoik dla 4 osób (w takiej grupie podróżowaliśmy) to średni wydatek 20-35RM na osobę za noc. Możemy z czystym sumieniem polecić „Borneo Global Backpackers” w Kota Kinabalu. Doskonale umiejscowiony i dobrze skomunikowany ze wszystkimi częściami miasta. Standard może niezbyt wysoki, ale nadrabia przyjazną i kompetentną obsługą. No i nie można zapomnieć o „Kinabalu Mt. Lodge”, leżącym tuż przy parku narodowym Kinabalu. Doskonałej miejscówce dla wielbicieli bezkręgowców.

Dodany obrazek

Borneo Global Backpackers - tani, ale fajny hostel w Kota Kinabalu.


Dodany obrazek

Kinabalu Mt. Lodge - idealne miejsce dla wielbicieli bezkręgowców.

Jak podróżować po Borneo?
Można wynająć samochód. W zależności od modelu, ceny wahają się od kilkudziesięciu do kilkuset MR za dzień. Pamiętać trzeba o wyrobieniu międzynarodowego prawa jazdy! Paliwo jest śmiesznie tanie. 95tka - 1,9MR, 97ka - 2,7MR. Można więc jeździć do woli. Dróg jest niewiele, ale są niezłej jakości. Malezyjczycy jeżdżą trochę jak wariaci i nie używają kierunkowskazów, można się jednak przyzwyczaić. Aha… uwaga na ruch lewostronny!

Alternatywnie można korzystać z transportu publicznego. Wszędzie jeździ pełno busów. Za jazdę po Kota Kinabalu (KK) płacimy średnio 1,5-2MR. Do miejsc leżących pod miastem, 3-4MR. Za dojazd z KK do parku Kinabalu (90km górską drogą) - 16-20MR. Autobusy miejskie mają "mniej więcej" wyznaczone trasy i przystanki. Możemy je jednak zatrzymać i wysiąść w niemal dowolnym miejscu na ich trasie. Dość fajna sprawa, gdy łapiemy jakiś w drodze. Na liniowych trasach ceny są ustalone, prywatni przewoźnicy i taksówkarze chętnie się targują. Jednak taksówki to dość drogie rozwiązanie (choć przy naszych cenach, nadal bardzo tanie).
Jeśli korzysta się z hoteli lub bardziej zorganizowanych form wypoczynku, często w cenie wliczone lub proponowane są dojazdy czarterowymi busami. Łatwo je rozpoznać po biało-zielonym kolorze i napisie "Bus Persiaran". Jeśli chcemy je zatrzymać stojąc na poboczu, raczej się nie zatrzymują.



Dodany obrazek

Terminal autobusowy w Kota Kinabalu.

Autostop bywa praktykowany, ale zawsze warto czymś "odwdzięczyć się" podwożącemu.

Jeśli chcemy popłynąć motorówką („jetty”) na wyspy koło Kota Kinabalu, nie warto wędrować do portu. Za rejs na jedną wyspę płacimy ok. 25MR i dodatkowo opłatę portową - 7,5MR. Z targowiska lub okolicy portu rybackiego (deptak za "Wet Market"), można złapać kurs z rybakami (lub umówić się przez "naganiacza") za podobną, lub niższą cenę i bez opłaty portowej (lub za dodatkowe 2MR jeśli startujemy z przystani rybackiej). Umawiamy się z przewoźnikiem na godzinę powrotu i płacimy. Tu może się on zgodzić na transakcję 50% przed, 50% po, ale z reguły domaga się wpłaty całej kwoty. Początkowo płaciliśmy z „duszą na ramieniu”, ale okazało się, że rybacy zawsze wywiązywali się ze zobowiązań. Z rad praktycznych, dobrze sfotografować łódź lub zapamiętać jej numer, aby nie było problemów z późniejszym trafieniem do niej na przystani.

Dodany obrazek

Podróż z miejscowymi rybakami na pokładzie "jetty".

Co jeść na Borneo?
O kuchni azjatyckiej można napisać encyklopedię. Podamy więc tylko kilka faktów.
Jedzenie jest tanie. Można wręcz powiedzieć, że nawet bardzo tanie. Obiad można zjeść już za 4-6MR. Najczęściej składa się z porcji ryżu/smażonego makaronu, jakiegoś mięsa z sosem i jakiejś „zieleniny”. Jeśli ktoś boi się zatrucia, może skorzystać z restauracji (ceny różne, w zależności od standardu). Przeważnie korzystaliśmy jednak z jedzenia "z budki". Niemal wszędzie są jakieś małe, rodzinne restauracyjki, często mieszczące się w garażach i oferujące domowe jedzenie. Również na targowiskach jest pełno przenośnych kuchni. Można na nich zjeść smacznie i tanio. Przez cały pobyt tylko raz zdarzyły się nam drobne „sensacje żołądkowe”, najprawdopodobniej spowodowane nieprzegotowaną wodą. Kuchnia jest bardzo ostra i warto o tym pamiętać. Do każdego posiłku podawany jest sos sambal, bazujący na chili. Warto z niego korzystać, gdyż działa aseptycznie, wybijając bakterie i pasożyty.

Będąc w większych miasteczkach, warto zajrzeć na targowiska i obkupić się w owoce i warzywa. Wiele z nich widzieliśmy i jedliśmy po raz pierwszy. Duriana, trochę przereklamowanego, spróbować trzeba obowiązkowo. Wrażenia zapachowe są niezapomniane ;) Podobnie salaki, chlebowce, taraby i różne rodzaje bananów. Człowiek szybko dochodzi do wniosku, że to co oferuje się w naszych sklepach to jakiś „syf”. Nawet ananasy smakują inaczej. Przy zakupach koniecznie trzeba się targować, bo dla turystów sprzedawcy wymyślają „z głowy” specjalne ceny. Przeważnie dało się zejść 25-40% z wyjściowej propozycji, a po zakupie warto przeliczyć wydaną resztę (dlaczego? …o tym dalej). Owoce morza, nawet w porcie w Kota Kinabalu, były nadzwyczaj drogie. Tak więc z mięs, głównie z racji tego, że Malezja to kraj muzułmański, pozostaje raczej wołowina i kurczaki. U „chińczyków” można jednak spróbować i wieprzowiny. Napoje są w cenach podobnych jak u nas. 2L Coca-Cola - 3,5-4MR. Przez większość czasu wspieraliśmy się jednak izotonikami (zwłaszcza miejscowej marki "100Plus", w podobnej cenie). Były niezastąpione w uzupełnianiu traconych z potem soli. W tym klimacie to absolutna podstawa!



Dodany obrazek

Targowiska to idealne miejsce do próbowania miejscowych specjałów, zwłaszcza ogromnych owoców chlebowca.


Dodany obrazek

Durian to obowiązkowy punkt programu. Trzeba jednak przyzwyczaić się do jego "gównianego" zapachu ;)

Jak z pogodą?
Lipiec-sierpień to szczyt pory suchej i jednocześnie szczyt sezonu turystycznego. Swoją drogą chyba jednak najlepsza pora na zwiedzanie tych terenów. Przez miesiąc naszego pobytu deszcz padał za dnia tylko 3-4 razy i to w górach. Zaskoczył nas również brak komarów. Przez cały pobyt, nawet w środku dżungli, zobaczyliśmy zaledwie 3 sztuki. Więcej, bo tylko cztery, było lądowych pijawek, które nie omieszkały uprzykrzyć nam wędrówkę po lesie deszczowym. Tak więc okazało się, że zamiast brać 6 opakowań repelentów, mogliśmy zabrać kremy z filtrem UV. Byłyby bardziej przydatne przy tak silnym słońcu, bo szybko nabawiliśmy się oparzeń słonecznych.
Pomimo, że nie pada i jest słonecznie, wilgotność powietrza wynosi czasami ponad 90%. Warto to uwzględnić, gdyż zwiększa to wydzielanie potu i powoduje szybsze męczenie się. Te same dystanse, które pokonuje się bez najmniejszego problemu w klimacie umiarkowanym, tu zaczynają być problemem. Zawsze warto mieć w plecaku minimum te 2 litry izotonika lub gęstego soku (o zwykłej wodzie lepiej zapomnieć). Wilgotność bywa też sporym problemem przy samym fotografowaniu. I chodzi tu nie tylko o możliwość korodowania sprzętu, ewentualne zwarcia i parowanie szkieł. Nasz aparat, w specjalnie przygotowanej na te warunki konfiguracji, ważył w sumie ponad 4kg. Tak więc trzymanie tego w takich warunkach, w jednej ręce, bywało sporym problemem. Pierwszy raz nabawiliśmy się odcisków na dłoniach robiąc zdjęcia.



Dodany obrazek

Sezon wakacyjny to idealne warunki pogodowe na plażę (na zdjęciu wyspa Mamutik). W dżungli robi się mniej przyjemnie przy blisko 100% wilgotności.


Ludzie na Borneo.
Pod tym względem jest po prostu Super! Sporo słyszeliśmy od znajomych o gościnności mieszkańców Azji, ale to co zobaczyliśmy, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Gdy wędruje się z plecakiem, w dowolnej okolicy, kierowcy trąbią lub machają aby nas pozdrowić. Inni piechurzy pozdrawiają nas, a nawet często "zaczepiają" turystów nas na małą pogawędkę. Generalnie Malezyjczycy wszędzie są bardzo otwarci i przyjaźnie nastawieni do innych ludzi.

W języku angielskim porozumiemy się niemal wszędzie. Przy czym najlepiej władają nim starsi (pamiętają jeszcze czasy kolonialne) i najmłodsi (już się uczą języka). Na przysłowiowym "zadupiu" może być już z tym problem, ale większość pytanych zrozumie zwroty "how much?" i zna podstawowe liczebniki. Palce dużo pomogą, ale koniecznie należy się upewnić, czy rozmówca nas dobrze rozumie. Czasem zdarzają się spore nieporozumienia co do ceny (zwłaszcza jeśli ktoś zapomni o pokazaniu zera w cenie). Bywa, że nasz rozmówca na nasze wywody kiwa potwierdzająco głową, mówiąc "Yes", ale na koniec okazuje się, że i tak nic nie załapał. Tak więc w interiorze pomaga najprostszy język wspomagany znakami migowymi :)
O ile ze strony zwykłych ludzi raczej nic nam nie grozi, warto zaznaczyć, że Malezyjczycy wiedzą jak kombinować. Najczęstszymi sposobami skubania turystów są wspomniane wcześniej "specjalne" ceny. Gdy widać, że rozmówca robi dłuższą pauzę po zadaniu pytania, to właśnie wymyśla na ile nas naciąć. Targowanie się pomaga, zwłaszcza, gdy robimy w tył zwrot, mówiąc, że to za drogo i aby nie tracić klienta, sprzedawca szybko zmienia cenę. Kolejny sposób, to niewydawanie reszty lub dawanie jej w mniejszej ilości. Najprościej się o to upomnieć, lub ostentacyjnie zacząć liczyć resztę. Skruszony delikwent z okrzykiem "I'm sorry!" niezwłocznie sam ją odda ;)



Dodany obrazek

Malezyjczycy, nawet gdy im się nie przelewa, potrafią być nieźle zorganizowani.


Dodany obrazek

Targowiska, dworce, to miejsca gdzie najszybciej złapiemy kontakt z miejscowymi i mamy szansę na miłą pogawędkę.

Jak się ubrać?
Lekko, jak najlżej. Jeśli nie zamierzacie siedzieć wysoko w górach, gdzie temperatura spada czasem do 0 stopni, wystarczą podkoszulki. Najlepiej takie, które łatwo się pierze i które szybko schną. Warto zabrać przynajmniej dwie pary długich spodni (łatwo się pobrudzić przy połowach). Ze względu na klimat, konieczne bywa też zmienianie ubrania nawet 2 razy dziennie. Pamiętać też trzeba, że to kraj muzułmański. Nie wszędzie wejdziemy w szortach i z krótkim rękawkiem. W stosunku do kobiet, zwłaszcza w meczetach, normy są jeszcze bardziej restrykcyjne. Ale poza obrębem meczetów, można sobie łazić ubranym niemal jak się chce. Spotkaliśmy raz Malezyjczyka w koszulce z ogromną hitlerowską swastyką i w esesmańskiej czapce, spokojnie spacerującego ulicą Kota Kinabalu. Z butów, warto zaopatrzyć się w solidne trekkingi i sandały.



Dodany obrazek

Lekkie i przewiewne, ale solidne ubranie to podstawa. Na zdjęciu fragment "pajęczynki", która miała łącznie ponad 10m wysokości.

Co może się przydać?
Latarki czołówki, najlepiej coś solidnego, jak produkty Petzl'a. Dzień trwa od 6.00 do ok. 19.30. Świta i zmierzcha bardzo szybko i można zostać łatwo zaskoczonym przez zmrok. W podszycie dżungli bywa dość ciemno przez cały dzień. Do szukania bezkręgowców latarka, a do fotografowania – lampa błyskowa, były w użyciu niemal bez przerwy.



Dodany obrazek

Bez czołówek nie ma co łazić. Kornelia ze złapaną ćmą Attacus atlas.

Repelenty. Akurat nam się specjalnie nie przydały, ale lepiej dmuchać na zimne. W tych rejonach na szczęście malaria i żółta febra nie szaleją.
Solidny plecak. Podstawa transportu. Codziennie drałowaliśmy z kilkunastoma kilogramami sprzętu fotograficznego na plecach. Tak więc musi być to koniecznie coś trwałego. Dodatkowym problemem jest to, że wiele lian i paproci ma kolce. Dość łatwo pokiereszować ubrania i plecaki, wykonując nieostrożne ruchy. Z wyżej wymienionej przyczyny, warto też mieć w zanadrzu plastry i wodę utlenioną (np. w żelu). Z leków coś na ból, poparzenia słoneczne, leki na biegunkę (np. Enterol 250, może być też Smecta, węgiel). Warto też doposażyć się w leki osłonowe. Być może dzięki nim jedliśmy niemal wszędzie, niemal wszystko bez "bolesnych" konsekwencji.
Płaszcz przeciwdeszczowy i ochraniacz na plecak (na aparat pewnie też). Jeśli nie pada, jest OK. Jeśli już leje... to leje wyjątkowo mocno i intensywnie.
Pudełka na owady. Jeśli coś ma być złapane i przetrzymane do sesji/zatrucia... tego nigdy dość. Ponieważ nie zabraliśmy niczego takiego, czasem upychaliśmy zwierzaki w dekielkach od obiektywów lub plastikowych kubkach, gdy na miejscu warunki nie pozwalały na wykonanie zdjęć.

Dodany obrazek

Czasami ciężko było upilnować nasze modele ;)


Co zobaczyliśmy?
Naszą przygodę z Borneo rozpoczęliśmy od wyprawy w rejon parku narodowego Kinabalu. Szczyt, o tej samej nazwie, widać z odległości ponad 100 km. W miarę zbliżania się do jego podnóży, niesamowicie rósł w oczach. Rejon góry Kinabalu to doskonała okazja do poznania charakteru górskiego lasu deszczowego. Wysoka wilgotność, relatywnie niskie temperatury (jak na rejon blisko równika), powodują, że zobaczymy tu faunę i florę niespotykaną w innych rejonach wyspy. Wejście kosztuje 15MR (+10MR, jeśli wchodzimy w wyższą partię parku).



Dodany obrazek

Szczyt góry Kinabalu widać już sponad 100 km.


Dodany obrazek

Górski las deszczowy na stokach Kinabalu.

Naszą bazą wypadową stał się hostel Kinabalu Mt. Lodge. Jest to doskonała lokalizacja. Praktycznie schodząc z tarasu, wchodzimy do dżungli. Do zapalonych wieczorem świateł, zwłaszcza podczas mgły, ciągną tabunami ćmy, chrząszcze i inne owady. W nocy można wyprawić się na poszukiwanie płazów i pająków. Jedyny mankament to odległość od najbliższego sklepu. Trzeba pokonać kilka kilometrów drogą do miasteczka Kundasang, na którym codziennie działa niewielkie targowisko, jest stacja benzynowa i bankomat.

Dodany obrazek

Typowa zabudowa w okolicy Kundasang.

Podczas tygodniowego pobytu mieliśmy okazję zaobserwować niezliczone tabuny bezkręgowców. Kończyliśmy dzień grubo po północy, bo cały czas znajdowaliśmy coś ciekawego do sfotografowania. Niesamowitym przeżyciem było też pierwsze zetknięcie z dżunglą, jej zapachem, dźwiękami, przytłaczającym ogromem. Tylko tu, w takiej skali, można zobaczyć niezwykłe działanie wszelkiego rodzaju procesów biologicznych. Martwa materia jest momentalnie rozkładana przez saprofagi. Na każdym kroku stykamy się z przykładami przystosowań, o których wcześniej można było przeczytać tylko w książkach lub obejrzeć na filmach.

Dodany obrazek

Przepiękny krzyżak Gasteracantha z parku Kinabalu.


Dodany obrazek

Przykład mimetyzmu - Systella sp. z Kinabalu.


Dodany obrazek

Skakun Orisma ichneumon. Pająk udający, że jego tył to przód i vice versa.


Dodany obrazek

Naziemny gekon z parku Kinabalu.

Po tygodniu intensywnej pracy wróciliśmy do Kota Kinabalu (nazywane przez miejscowych KK, czyli „KejKej”). Kota Kinabalu to niezły punkt wypadowy do okolicznych atrakcji. Warto zaznaczyć, że jeśli wszystko załatwia się osobiście, bez pośredników, np. w biurze parku, ceny mogą osiągać poziom 20% tych z folderów biur podróży lub oferowanych przez touroperatorów. Jednak odpada nam komfort, że wszystko jest załatwione, a my przyjeżdżamy na gotowe. Niestety, czasem trzeba się nieźle nagimnastykować, aby załatwić jakąś sprawę.
Samo KK nie jest ciekawe i poza targowiskiem oraz kilkoma meczetami, nie ma wiele do zaoferowania. W czasie drugiej wojny światowej zostało zbombardowane przez Japończyków i niemal doszczętnie zniszczone. Jedynym zabytkiem wartym odnotowania jest XIX wieczna wieża zegarowa. Dzieła zniszczenia dopełniła powojenna odbudowa, przeprowadzona w sposób bardzo chaotyczny. W dzielnicy Likas są jednak interesujące lasy mangrowe, które warto zobaczyć zwłaszcza podczas odpływu. Zobaczymy tam unikalny ekosystem mangrowy, skoczki mułowe, kraby, ciekawe ptactwo i przy odrobinie szczęścia, skrzypłocze. Na przeciwko miasta, w kierunku zachodnim, znajduje się Tunku Abdul Rahman Park. W jego skład wchodzą maleńkie wysepki jak Sapi i Mamutik. Są to idealne miejsca do snorkeling'u, czyli pływania w masce i z rurką. W cieplutkiej wodzie można podziwiać rafy, kolorowe ryby (w tym błazenki i skrzydlice), na wyspach łażą zaś warany, próbujące wyłudzać od turystów przysmaki. Koło lotniskowego Terminala 2 znajduje się fajna plaża Tanjung Aru. Dużo piachu, gorąca woda, i świeże kokosy na palmach. Sama plaża opanowana jest przez fotogeniczne gatunki krabów.

Dodany obrazek

Błazenki na rafie w okolicy wyspy Sapi.


Dodany obrazek

Port rybacki w Kota Kinabalu.


Dodany obrazek

Zabytkowa wieża zegarowa.


Dodany obrazek

Las mangrowy w dzielnicy Likas.


Dodany obrazek

Skoczki mułowe występują licznie wśród korzeni mangrowców.

Na południe od KK, w Lok Kawi, można zobaczyć park dzikich zwierząt. Mają trochę ciekawych gatunków, zwłaszcza endemicznych ssaków (nosacze, gibbony, orangutany), jednak część trzymana jest w, delikatnie mówiąc, kiepskich warunkach. Obok znajduje się interesujący ogród botaniczny. Na południowy wchód, w okolicy Tambunan, znajduje się Rafflesia Forest Reserve. Jest to miejsce w którym istnieje duża szansa napotkania pasożytniczej raflezji. Warto zadzwonić tam wcześniej, bo pąki rośliny rozwijają się ponad 1,5 roku, same zaś kwiaty kwitną 7 dni i możemy nie trafić na te niesamowite okazy. Na południu, koło Beaufort, można podziwiać rozlewiska West'a i zrobić spływ rzeką Klias. To czysto komercyjna impreza, jednak pozostawia niezapomniane wrażenia. Miliardy świetlików, mrugające synchronicznie na każdym okolicznym drzewie. Pożywiające się nosacze i makaki, krokodyle różańcowe mijające naszą łódź. To tylko kilka atrakcji na które można natrafić podczas spływu.
W trakcie pobytu, wpadliśmy na pomysł, by odwiedzić jeden z ciekawszych parków narodowych, leżących bardziej na południe – Gunung Mulu. Znajduje się on w miejscu otoczonym ciągle dziewiczymi lasami. Na piechotę wędruje się tam kilka tygodni, łodzią płynie tydzień, dlatego naturalnym środkiem lokomocji okazał się samolot (koszt biletu w obie strony ok. 500MR). Wrażenia z lotu nad Borneo ciężko opisać. Wpierw obserwuje się plantacje palm oleistych, z powodu uprawy których niemal doszczętnie wycina się naturalne lasy. Później krajobraz zmienia się, gdy aż po horyzont widać już tyko drzewa.

Dodany obrazek

Wodospad na wschód od KK. Czasem warto szukać podobnych ciekawostek w okolicy miasta.


Dodany obrazek

Wydra z parku dzikich zwierząt Lok Kawi.


Dodany obrazek

Nosacze znad rzeki Klias.


Dodany obrazek

Krokodyl różańcowy.


Dodany obrazek

Makak długoogonowy.


Dodany obrazek

Plantacje palm olejowych przyczyniają się do niszczenia lasów deszczowych.


Dodany obrazek

...które powinny wyglądać z góry tak.

Po wylądowaniu lokalni kierowcy naciągnęli nas na podwózkę w pobliże parku. Okazało się, że to tylko kilka kilometrów… cóż. Sama wioska, w której mieliśmy spędzić kilka następnych dni, okazała się grupką chat. Prąd jest tu tylko z generatorów. Włączają go od 17.00 do 23.00. Ponieważ jest to rejon znacznie cieplejszego klimatu niż w Kinabalu, moment w którym wyłączają się wiatraki łatwo wyczuć. Powietrze stoi i niemal lepi się, a temperatura w środku nocy wynosi ponad 30 stopni. Warunki ciężkie dla ludzi, ale idealne dla bezkręgowców. Wychodząc na trasy w Mulu (5 dniowy bilet wstępu do parku to 30MR), praktycznie na każdym kroku wpada się na jakieś zwierzęta. W dzień aktywne jest wiele chrząszczy, skakuny, motyle, ptactwo, jaszczurki i żmije z rodzaju Trimersurus. Prawdziwe szaleństwo zaczyna się w nocy, gdy na żer wyłażą straszyki, pająki z rodziny Heteropodidae, gigantyczne mrówki Camponotus gigas, karaczany i modliszki. Ganialiśmy z latarkami i co chwila znajdywaliśmy ciekawe obiekty do obfotografowania.

Dodany obrazek

Pająki Heteropodidae rządzą w nocy lasem.


Dodany obrazek

Największe mrówki świata - Camponotus gigas, uaktywniają się też w nocy.


Dodany obrazek

Niezidentyfikowana, nadrzewna żaba.


W parku narodowym znajduje się też kilka innych, ciekawych miejsc. Są skalne iglice, których niestety nie odwiedziliśmy, gdyż to 2-3 dniowa wyprawa. Jest też niezwykła „Deer Cave”. Gigantyczna grota skalna, zasiedlana przez miliony nietoperzy. Wewnątrz można zobaczyć niezwykły ekosystem. Spadające jak deszcz guano jest zjadane przez karaczany i chrząszcze. Na te polują skolopendry, drapieżne prostoskrzydłe, pająki, tępoodwłokowce i skorpiony. Podczas wędrówki należy być bardzo ostrożnym. Krok w niewłaściwe miejsce może się skończyć wpadnięciem po pas (a może i głębiej) w nietoperze guano. Wieczorem warto zatrzymać się u wylotu jaskini. W ciągu kilkudziesięciu minut cała chmara uskrzydlonych ssaków opuszcza swoją kryjówkę. Na maruderów czyhają orły, atakujące od czasu, do czasu pojedyncze nietoperze. Zadziwiające jest ile te zwierzęta mogą konsumować. Naukowcy szacują, że każdej nocy pochłaniają one 15 ton owadów i pająków. Resztki wydalają w jaskini i cykl zamyka się.

Dodany obrazek

Okolice "Deer Cave".


Dodany obrazek

Jedna z jaskiń kompleksu "Deer Cave".


Dodany obrazek

Wylot chmary nietoperzy to niezapomniane wrażenie.


Dodany obrazek

Ptaszniki też były.


Dodany obrazek

Gady widywaliśmy stosunkowo rzadko.


Wieczorny wylot nietoperzy.


Po atrakcjach Gunung Mulu kręciliśmy się jakiś czas po KK i ponownie ruszyliśmy do Kinabalu. Tym razem odwiedziliśmy jego wschodnią część, rejon Poring. Znajdują się tam gorące źródła, co świadczy o ciągłej aktywności wulkanicznej w tym rejonie. Można sobie posiedzieć w cieplutkiej wodzie, a potem wskoczyć do chłodnego basenu. Przy odrobinie szczęścia, zwłaszcza takim jakie miała Kornelia, w przebieralni można złapać ogromnego skorpiona z rodzaju Heterometrus ;). Niedaleko gorących źródeł można podziwiać ogromną wolierę dla motyli, ogród storczykowy i przejść się najdłuższą, podwieszaną kładką świata na wysokości 40 metrów w koronach drzew. Za wszystkie atrakcje w Poring, oprócz biletu wstępu do parku, można zapłacić 14MR. Niedaleko od Poring mieliśmy też okazję, zupełnym przypadkiem, zobaczyć raflezję. Jadąc drogą zobaczyliśmy miejscowych z tabliczką, że za opłatą można zobaczyć roślinę-pasożyta. Okazało się, że na pobliskim polu, wśród kilkunastu drzewek, tkwi sobie wielki, cuchnący kwiat! Mogliśmy zatem odhaczyć kolejną pozycję z „listy życzeń”, rzeczy, które chcielibyśmy zobaczyć. W Kinabalu odwiedziliśmy jeszcze miejscowy ogród botaniczny z ogromną kolekcją storczyków i rododendronów (w tym wielu borneańskich endemitów).
W końcu, po blisko miesiącu, musieliśmy wrócić do Polski. Niestety, wielu rzeczy nadal nie udało się zobaczyć… jest powód, aby tam wrócić :)

Dodany obrazek

Zachód słońca nad dżunglą w Kinabalu.


Dodany obrazek

Piękny okaz skorpiona Heterometrus "podglądacza" z Poring.


Dodany obrazek

Rafflesia keithi, ogromna, cuchnąca, pasożytnicza roślina.


Dodany obrazek

Nadrzewna kładka wśród koron drzew.


Dodany obrazek

Chrząszcze kózkowate wydają się dominować wśród tej grupy owadów lecących do światła.


Dodany obrazek

Tu można poczuć się jak w raju ;)


Najdłuższa kładka w Poring.

Co jeszcze warto zobaczyć?
Na liście jest niewątpliwie wejście na szczyt Kinabalu (4095m n.p.m.). Niestety, polityka miejscowych władz powoduje, że jest to bardzo droga impreza. Przy wchodzeniu jednodniowym (wariant dla kondycyjnego terminatora) to koszt ok. 250-500MR. Startuje się bladym świtem, wchodzi na szczyt po południu, gdy przeważnie tonie on w chmurach. Dwudniowy lub trzydniowy wypad to ok. 700-800MR i więcej. Na szczęście z szansą na zobaczenie wschodu słońca na szczycie. Niestety, bez przewodnika poruszanie się powyżej schroniska Laban Rata jest zabronione. Z tego względu atrakcję tę sobie odpuściliśmy, ale sam park Kinabalu, zwłaszcza górska dżungla, dostarcza sporo atrakcji.

Dużą atrakcją, wartą przeżycia, jest trzydniowy spływ rzeką Kinabatangan. Warto też odwiedzić centrum rehabilitacji orangutanów w Sepilok. Pod kątem przyrodniczym dobrze jest zobaczyć Danum Valley, jeden z najstarszych i najbardziej pierwotnych lasów deszczowych świata. Jeśli ktoś ma szansę, to przed wyjazdem koniecznie należy załatwić sobie jakiś „papierek” z uczelni czy innej placówki, że jest się naukowcem i prowadzi obserwacje. Za kilkudniowy pobyt Malezyjczycy życzą sobie ponad 2,500MR od turysty. "Naukowiec" zapłaci nawet mniej niż połowę. Podobnie jest z rezerwatem Maliau Basin, o równie ogromnej wartości przyrodniczej. Warto też odnotować, że wiele miejsc w Sabah to raj dla płetwonurków. Sipadan i Wyspy Żółwiowe uznawane są za najciekawsze i najpiękniejsze miejsca do nurkowania na Ziemi.

Podsumowanie:
Czy warto odwiedzić Borneo? To w zasadzie pytanie retoryczne. Zważywszy na to, że lasy deszczowe Borneo znikają w zastraszającym tempie, być może za kilkadziesiąt lat zostanie niewiele do zobaczenia. Widać to zwłaszcza z powietrza, gdzie uprawy palm i pola zajmują coraz większy teren, a co jakiś czas nad horyzont buchają kłęby dymów z pożarów. Przejmujący widok to łuny pożarów z okna nocnego autobusu... Trzeba się śpieszyć, nim to wszystko zniknie, ograniczone do kilku parków narodowych. Choć jest szansa, że coś zmieni się w mentalności samych mieszkańców Borneo i zobaczą jak duży dochód mogą mieć z turystyki.



Dodany obrazek

Przyroda Borneo pustoszona jest w zastraszającym tempie.






Świetny wpis :)

Naziemny gekon to Cyrtodactylus sp. Jestem ciekawy jak wygląda Borneo pod względem chiropterologicznym(oprócz Pteropus)? 

Dzięki za oznaczenie. Niestety, nietoperzy nie oznaczałem. Mamy zdjęcia z 2-3 gatunków, w tym Pteropus właśnie, ale raczej baaardzo poglądowe. O zmierzchu słychać było, że nietoperzy jest sporo. W Mulu mieliśmy okazję oglądać, jak zbierały w przelocie ofiary z powierzchni wody.

W końcu całość przeczytałem, Borneo Madagaskar Tajlandia plany podróżnicze po tym materiale Borneo powinno być pierwszym celem :-)

Koniecznie. Tajlandia z tych 3 pozycji wypadnie najtaniej przez koszt dojazdu. Niestety, Madagaskar to znacznie droższa impreza. W tym roku (i pewnie przez najbliższe 2-3 lata) raczej tam nie ruszymy :P

W końcu całość przeczytałem, Borneo Madagaskar Tajlandia plany podróżnicze po tym materiale Borneo powinno być pierwszym celem :-)

Świetny wpis :)

Naziemny gekon to Cyrtodactylus sp. Jestem ciekawy jak wygląda Borneo pod względem chiropterologicznym(oprócz Pteropus)? 

Przeszukaj mój blog

użytkownicy przeglądający

0 zarejestrowanych terrarystów, 0 gości, 0 anonimowych terrarystów

Ostatni odwiedzający






© 2001-2024 terrarium.pl. Serwis wykorzystuje pliki cookies, które są wykorzystywane do emisji spersonalizowanych reklam. Więcej. Korzystając akceptujesz Regulamin.