Skocz do zawartości

Wesprzyj serwis, wyłącz reklamy  
1 raz na nowej odsłonie? | Problemy z zalogowaniem?






- - - - -

Piachem po oczach, czyli Namibia po raz wtóry... część 3

Napisany przez Dark_Raptor, w Podróże, Fotografia 20 stycznia 2020 · 4 506 wyświetleń

namibia afryka podróż wyprawa plener ekspedycja
Kontynuacja pierwszeji drugiejczęści. Na początek mapka sytuacyjna...

Dodany obrazek

10.02
Niedziela upłynęła nam na kolejnych wędrówkach po Walwis Bay oraz podziwianiu zatoki i zgromadzonego na niej ptactwa. Koło południa wybrałem się z Tymonem na plac zabaw. Byliśmy sami, więc cóż może robić tatuś, gdy dziecko gania po zjeżdżalniach? Oczywiście zaczyna przetrząsać wszystkie okoliczne zakamarki i cóż ciekawego odkrywa? W niemal każdym miejscu, na drabinkach, zjeżdżalniach, tunelach, w piaskownicach, zadaszeniach widać pajęcze sieci pająków z rodziny omatnikowatych. Gdy z wielkim trudem udało mi się wyciągnąć jakoś jednego z mieszkańców pajęczyny, moja gęba szeroko się uśmiechnęła… zobaczyłem czerwoną klepsydrę na spodzie odwłoka pająka, wyraźny znak, że mam do czynienia z przedstawicielem rodzaju Latrodectus. Większość „normalnych” (według nich samych oczywiście) ludzi pewnie gnałaby teraz z dzieckiem pod pachą jak najdalej stąd. Tatuś też szybko pobiegł… jednak bez dziecka, a po aparat :) Spotkanie z „czarną wdową”, w tym wypadku bardziej brązową, trzeba było jakoś uwiecznić na zdjęciach. Później, podczas nocnego polowania, okazało się, że jest tych pająków wszędzie pełno i wyłażą wtedy na środek sieci.

Dodany obrazek

Zanim jednak nastała noc, zrobiliśmy jeszcze jeden wypad na tzw. „Pelican Point”. Ten leżący na południe od Walwis Bay cypel, jest licznie nawiedzany przez różne gatunki ptaków. Znajdują się tam liczne solniska, intensywnie użytkowane gospodarczo, gdyż tam wydobywa się najwięcej soli w Namibii. Wycieczka okazała się więc pełna ciekawych obserwacji.

11.02
Poniedziałek, zakłady wulkanizacyjne wreszcie pracują! Spakowaliśmy się i ruszyliśmy kupić oponę. Odwiedziliśmy kilka wyszukanych wcześniej w sieci placówek i w żadnej nie było odpowiedniego modelu do naszego SUVa. W końcu znaleźliśmy jeden w którym dostaliśmy informację, że choć opony na miejscu nie mają, to w ciągu godziny ją zdobędą i wymienią. Godzina? Dobra nasza, zatem czekamy.

Dodany obrazek

Okazał się, że zasada „Hakuna Matata” trzyma się tu całkiem dobrze. Prażyliśmy się w słońcu przed zakładem przez ponad dwie godziny. To jeszcze dałoby się znieść, gorzej znosił nudę Tymon, bo ile można liczyć z dzieckiem przejeżdżające samochody lub zawieszone w sklepie na ścianie felgi? Wreszcie jednak koło zostaje wymienione i możemy ruszać dalej. Zrobiliśmy szybkie zakupy w Walwis i pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża drogą B2. W Swakopmund kupiliśmy jeszcze trochę prezentów dla rodziny, gdyż przez resztę wyjazdu nie będziemy mieli okazji odwiedzić większego sklepu. Ostatecznie wjeżdżamy na „słoną drogę” biegnącą ku Wybrzeżu Szkieletów. To droga C34, obecnie na części odcinków już asfaltowana, ale nadal z długimi odcinkami solnego klepiska. Ciągnie się ona blisko oceanu i dość często bywa zasnuta mgłą, trzeba więc tu bardzo uważać. Chcieliśmy się zatrzymać przy ciągle dość kompletnym wraku statku rybackiego „Zeila”. Zanim jednak wysiedliśmy z samochodu, postanowiliśmy uciekać. Gdy tylko pojawiliśmy się przy wraku, ruszyła w naszym kierunku grupa miejscowych naganiaczy i handlarzy, którzy zbudowali sobie pod samym wrakiem obozowisko i kram z wszelkiej maści złomem, solą i pamiątkami. Obyło się niestety bez zdjęć. Za miasteczkiem Henties Bay odbiliśmy w końcu w kierunku wschodnim, drogą C35. W oddali majaczył już Masyw Brandberg, nasz następny cel.

Dodany obrazek

Jechaliśmy dość sprawnie i aby nie dotrzeć tam zbyt wcześnie, postanowiliśmy po drodze zobaczyć jeszcze skałę „Elephant Rock”. Wymagało to skręcenia ma zachód drogą D2342. Telepaliśmy się kilkadziesiąt kilometrów dość nierówną drogą, by w końcu nie odnaleźć tam nic ciekawego poza interesującym krajobrazem. Troszkę zawiedzeni wróciliśmy znów na C35 i ruszyliśmy dalej na północ. Po objechaniu masywu od wschodu, skierowaliśmy się drogą D2359 w kierunku kempingu „Brandberg White Lady Lodge”.

Dodany obrazek

To jeden z najciekawiej położonych kempingów w Namibii. Można powiedzieć, że jest położony nawet pół-dziko. Stanowiska namiotowe są otoczone małymi, kamiennymi murkami, a toalety i prysznice leżącymi na ziemi pasami z ostrych, ustawionych na sztorc kamieni. Zdziwiło nas to trochę, bo początkowo z „dzikich” zwierząt nawiedziły nas tylko koty i psy. Wieczorem przez kemping przetoczyło się jednak stado krów i kilka kóz. No cóż, przynajmniej te ostatnie łapały się trochę w kategorię „dzikości”, gdyż próbowały się nam włamać do samochodu i wyjeść zapasy. Jak się okazało, to nie był koniec tutejszych atrakcji...

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Jeszcze w nocy nasze pole namiotowe odwiedzili przedstawiciele plemienia Damara, którzy za drobną opłatą prezentowali turystom swoje tradycyjne pieśni i tańce oraz rękodzieło. My zaś ruszyliśmy na swoje zwyczajowe polowanie na bezkręgowce.


12.02
Następny dzień przywitał nas cudownym wschodem słońca. Masyw Brandberg tonął w porannych mgłach, przez które przebijały się nieśmiało pierwsze promienie. Zanim wstaliśmy, Kornelia porwała ze sobą wszystkie aparaty i nie mówiąc nikomu, ruszyła na poranne fotografowanie. Podczas tego wypadu miała okazję po raz pierwszy spotkać się z dzikim słoniem! W zeszłym roku nie dane nam było tego dokonać, a tu, pod niemal samym namiotem, buszował sobie dorodny samiec. Choć gdy z resztą ekipy ruszyliśmy później w tę stronę, nic nie zobaczyliśmy. Trzeba mieć trochę szczęścia.

Dodany obrazek

Koło południa ruszyliśmy na wycieczkę z miejscowym przewodnikiem jedną z dolin w Masywie Brandberg. Na całe szczęście trafiliśmy na człowieka obeznanego z miejscową florą i fauną, wkrótce więc zamiast podziwiać widoki i rysunki naskalne, nasz spacer zmienił się w istną ekspedycję skoncentrowaną na roślinach, owadach i ptakach zamieszkujących okolicę. Oczywiście zobaczyliśmy jednak słynną „Białą Damę” z prastarych malowideł (nota bene, ta dama to jednak w rzeczywistości mężczyzna :D), najbardziej jednak interesowało nas to, co żywe…

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

A to co żywe, bywa też nieprzewidywalne. Gdy wróciliśmy na kemping, okazało się, że w jego pobliżu kręci się słoń. Kilkakrotnie usłyszeliśmy donośne trąbienie. Z aparatem i teleobiektywem pod pachą ruszyliśmy więc biegiem w tamtą stronę. W sumie zrobiliśmy to trochę nieodpowiedzialnie, bo nie mogliśmy być pewni co może kryć się za najbliższymi krzakami, a pędziliśmy niemal na złamanie karku. W końcu, z dystansu jakichś 200-300 metrów, zobaczyliśmy sylwetkę pędzącego słonia. Niestety, oddalał się i mogliśmy podziwiać przez krótką chwilę tylko jego okazały zadek. Z daleka, bo z daleka, ale go zobaczyliśmy. Wreszcie udało się to wszystkim.

Jeszcze tej samej nocy zbudził nas szelest. Przyzwyczailiśmy się, że najczęściej to jakieś zwierzaki próbowały plądrować torebki, które służyły nam za roboczy śmietnik. Szelest okazał się jednak zbyt intensywny i w końcu wyszliśmy z namiotu sprawdzić co to. Odpaliliśmy latarki, a tu, zaledwie 15 metrów od naszego namiotu, stał sobie… największy słoń jakiegokolwiek mieliśmy okazję zobaczyć w swoim życiu! Stał sobie i obgryzał spokojnie liście z pobliskiej akacji. Zamarliśmy w bezruchu… zarówno my, jak i słoń. Patrzyliśmy na siebie tak przez minutę lub dwie i w końcu słoń dał za wygraną. Powoli wycofał się majestatycznym krokiem w mrok, odprowadzany snopami naszych latarek. Co poniektórzy z naszej ekipy przeprowadzili się tej nocy spać do samochodu :)

13.02
Po nocnej przygodzie przyszedł czas na dalszą podróż. Spakowaliśmy się i dalej drogą C35, jadąc niemal ciągle na północ, dotarliśmy do Khorixas. Byliśmy tam rok wcześniej, więc okolica była nam dość dobrze znana. Zrobiliśmy tam szybkie zakupy i ruszamy na zachód drogą C39. Planowaliśmy pokręcić się wstępnie w tym rejonie, a później pojechać na Wybrzeże Szkieletów. Odbiliśmy więc na skierowaną na południe trasę D2612, a później D3254. Po drodze trafiliśmy na kemping, na którym postanowiliśmy rozbić namioty. Abu Huab, prowadzony przez miejscową społeczność, leży nad brzegiem wyschniętej (przynajmniej o tamtej porze) rzeki o tej samej nazwie. Warunki panujące tutaj były troszkę spartańskie. Toalety w zasadzie bez drzwi, prysznic zamykany drzwiami przywiązywanymi sznurkiem, ale co najważniejsze, było tu w miarę czysto i spokojnie.
Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy zobaczyć dwie pobliskie atrakcje turystyczne. Pierwszą była ciekawa formacja skalna zwana „Organ Pipes”. Jest to pole bazaltów, które zostały uformowane przez ciśnienie pod skorupą ziemską w formę słupów. Przypomina to odrobinę podobne skały spotykane m.in. na Islandii czy w Irlandii, jednak ze względu na tutejszy klimat, ma swój własny charakter. Druga formacja to tzw. „Burned Mountains”. Jest to odsłonięty obszar dawnej aktywności wulkanicznej. Widać tu żużle i ryolity, skały powstałe w wyniku działalności tektonicznej. Wśród kamieni zwracają uwagę ciekawe rośliny pustynne, w tym sławne welwiczje.

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Noc spędziliśmy w Abu Huab. Troszkę wiało, ale dało się przeżyć.

Dodany obrazek

14.02
Rankiem, podczas śniadania napastowało nas stado ptaków. W grupie dominowały błyszczaki, ale i miejscowe drozdy. Niektóre z nich próbowały rozbić lusterka samochodu, nie pomagało nawet ich złożenie. Niezrażeni tym, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na zachód. Na rozjeździe dróg C39 i C43 postanowiliśmy zmienić dalsze plany i zamiast jechać na wybrzeże, ruszyliśmy na północ, w kierunku Etoszy. Wpierw skierowaliśmy się w kierunku miasteczka Palmwag, a stamtąd na północny wschód drogą C40 do Kamanjab, gdzie zrobiliśmy małe zakupy. Dalej C35 już do Galton Gate, gdzie wjechaliśmy na teren Parku Narodowego Etoszy.

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Przeszliśmy tam dość dokładną odprawę. Na teren parku nie wolno wwozić broni (zapobieganie kłusownictwu), surowego mięsa (względy sanitarne) i od niedawna, plastikowych toreb (zachowanie czystości). Po załatwieniu formalności, porozmawialiśmy chwilę ze strażnikiem. Bardzo zdziwiły go zdjęcia polskiej zimy na naszych telefonach. Ruszyliśmy jednak dalej, bo słońce powoli, acz nieubłaganie zmierzało już ku zachodowi, a nas czekał jeszcze spory odcinek nieznanej nam drogi. Jechaliśmy w parku po raz pierwszy od zachodniej strony. To co na zaskoczyło, to susza. Nawet rok temu było w Etoszy sporo zieleni, teraz wszystko wydawało się suche, niemal jak afrykańską zimą, czyli w lipcu lub sierpniu.

Sukcesywnie zbliżaliśmy się do Olifantsurs, niedawno otwartego pola namiotowego w tym rejonie. Po drodze pomogliśmy dwójce podróżnych, którzy mieli problem z samochodem w którym zgasł silnik. Choć formalnie nie wolno wychodzić z wozu ze względu na dzikie zwierzęta, tu sytuacja tego jednak wymagała. Na szczęście bez problemu odpaliliśmy terenówkę przez kable i wszyscy bezpiecznie ruszyliśmy dalej.

Bardzo szybko okazało się też, że pod względem przyrodniczych obserwacji to będzie rekordowy wyjazd. Jeszcze w trasie wypatrzyliśmy w świetle dnia nosorożce i dwa słonie. Stały niemal pod bramą naszego noclegu. Zatrzymaliśmy się więc na kwadrans, strzelając z aparatów jak z karabinów maszynowych… a to jeszcze nie był koniec.

Załatwiliśmy formalności w recepcji, wybraliśmy miejsce pod namiot i nawet nie zdążyliśmy go rozbić, gdy pod ogrodzenie podeszła cała grupa słoni. Rzuciliśmy znów wszystko i z aparatami pod pachami pobiegliśmy na pobliski punkt obserwacyjny. Tu trzeba pochwalić dyrekcję parku, jest on zorganizowany najlepiej w całej Etoszy. Od pola namiotowego prowadzi doń długa kładka, z doskonałym widokiem na okolicę. W połowie znajdują się stanowiska wypoczynkowe, na których można usiąść i kontemplować krajobrazy. Sam punkt widokowy leży koło sztucznego oczka wodnego, do którego przez całą dobę przychodzą różne zwierzęta. Są tu dwa poziomu. Na dolnym, przez szyby, można patrzeć na odwiedzające wodopój ssaki „twarzą w twarz”. Szkoda, że szyby były dość brudne, bo widok bywał niezwykły. Na piętrze, przez uchylne okienka, można było oglądać z góry na to co dzieje się dookoła. W nocy okolicę oświetlały czerwone reflektory, a więc mniej drażniące przychodzące tu zwierzęta. Całe pole namiotowe zasilane było z agregatów, a prąd dostępny był w godzinach 6:30-23:30. Tak więc poza tymi godzinami obserwacja była niemożliwa. No i bardzo ważna rzecz. Jak nie ma prądu, nie działają pompy, a więc nie ma i wody. Lepiej wymyć się przed wyjściem na punkt widokowy.

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Obserwacje skończyliśmy dopiero koło północy, gdy wyłączono światło. Przed obiektyw zdążyło nawinąć się nam w tym czasie stado słoni, nosorożce, hieny, zebry, szakale i sporo antylop. Naprawdę, pod tym względem to chyba najlepsza miejscówka w całej Etoszy.

15.02
Tuż po wschodzie słońca wybraliśmy się jeszcze raz na punkt widokowy. Tym razem poza kilkoma niedobudzonymi zebrami i ganiającymi w koło perlicami nie było co oglądać. Zwinęliśmy namioty, zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy jedyną drogą na wschód Etoszy. Naszym celem było główne pole namiotowe, leżące w środkowej części parku – Okaukuejo.

Jechaliśmy samochodem wypatrując zwierząt. Bez przerwy w oczy rzucała się w oczy wyjątkowo wysuszona roślinność. Co jakiś czas odbijaliśmy od głównej trasy i zatrzymywaliśmy się przy sztucznych lub naturalnych oczkach wodnych, wypatrując ciekawszych okazów fauny. Zwiedzanie Etoszy o tej porze roku ma tę zaletę, że rzadko trafia się na inne samochody. Niemal wszędzie można jechać swoim tempem i w miejscach gdzie warto się zatrzymać, rzadko widuje się innych turystów. Dzięki temu mogliśmy podziwiać wiele zwierzaków z naprawdę krótkiego dystansu, czasem zaledwie kilku metrów – strusie, żyrafy, gnu, zebry, skoczniki, kudu, impale, szakale… można wymieniać. Troszkę ciężej było z ptakami, które tradycyjnie były bardzo płochliwe.

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Na terenie parku jest kilka wyznaczonych miejsc, w których można zatrzymać się na dłuższy postój, wyjść z samochodu i zjeść posiłek lub skorzystać z toalety. Takie miejsca są otoczone wysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego i posiadają zamykaną bramę. Dla nas były to idealne miejscówki w których mogliśmy poszukać ciekawych owadów, pajęczaków i roślin bez obaw, że z krzaków wyskoczy jakiś lew lub leopard. Tradycyjnie, trafialiśmy najczęściej na chrząszcze czarnuchowate i solfugi. Jednak spore zdziwienie wzbudziła w nas duża liczba rybików, które z naszego rejonu raczej kojarzymy z wilgotnymi siedliskami.
W końcu, późnym popołudniem dotarliśmy do Okaukuejo. Znaleźliśmy miejsce pod namiot (o tej porze roku jest ich sporo), zjedliśmy obiado-kolację i ruszyliśmy polować na różne owady. W szczególności ostrzyliśmy sobie zęby na nocny nalot chrząszczy żukowatych, przylatujących do zapalonych lamp. Rok wcześniej obserwowaliśmy tu istny rój wielkich koprofagów. „Normalni turyści” siedzieli na ławkach, wpatrując się w pobliską sadzawkę, nad którą nic nie przyłaziło, a my w tym czasie zapychaliśmy kieszenie chrząszczami, oczywiście szykując je tylko do zdjęć. W tym roku była to jednak tragedia. Widzieliśmy pojedyncze sztuki, które przywabiły silne lampy lokalnej stacji benzynowej. Ostatecznie naliczyliśmy więcej szakali ganiających po terenie kempingu niż dużych żuków z rodzaju Heliocopris. Te pokaźne owady, złapane w rękę, spokojnie otwierały zamkniętą dłoń człowieka. Brak owadów to znów efekt suszy, a więc brak dużych roślinożerców, a przez to brak ich odchodów. Zaowocowało to wyjątkowo ubogą entomofauną. Przynajmniej mrówki dopisały…

Dodany obrazek

Dodany obrazek

...a co było dalej? Dowiecie się w ostatniej części ;)




Przeszukaj mój blog

użytkownicy przeglądający

0 zarejestrowanych terrarystów, 0 gości, 0 anonimowych terrarystów

Ostatni odwiedzający






© 2001-2024 terrarium.pl. Serwis wykorzystuje pliki cookies, które są wykorzystywane do emisji spersonalizowanych reklam. Więcej. Korzystając akceptujesz Regulamin.