Skocz do zawartości

Wesprzyj serwis, wyłącz reklamy  
1 raz na nowej odsłonie? | Problemy z zalogowaniem?






* * * * * 1 głosów

Piachem po oczach, czyli Namibia po raz wtóry... część 4

Napisany przez Dark_Raptor, w Podróże, Fotografia 20 stycznia 2020 · 4 872 wyświetleń

namibia afryka podróż ekspedycja wyprawa plener
Kontynuacja po części pierwszej, drugiej i trzeciej. No i tradycyjnie, mapka sytuacyjna ;)

Dodany obrazek

16.02
Rano zrobiliśmy sobie śniadanie. Tymon co chwila nie mógł się skoncentrować, bo pod namiot podłaziły afrowiórki, których gniazdo znajdowało się zaledwie kilka metrów od naszego biwaku. Generalnie to dość sympatyczne, zwinne zwierzaki, choć podobno będące wektorami wścieklizny i wąglika… lepiej więc uważać. Jak widać nawet skorpiony bywają tu bezpieczniejsze ;)

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Wyruszyliśmy z kempingu i pojechaliśmy prosto na wschód, w kierunku Namutoni. Tym razem znów dopisało nam wyjątkowe szczęście. Dostrzegliśmy nie tylko ponownie nosorożce, ale również lwy i leoparda. Gdyby nie samochód, który zatrzymał się przed nami, nawet nie dostrzeglibyśmy tego wielkiego kota leżącego sobie tuż obok drogi. Wypoczywał sobie po udanym polowaniu, kładąc łapy na upolowanym przed chwilą skoczniku.

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Podczas pokonywania tej trasy pozwoliliśmy sobie znów na kilka skoków w bok, oczywiście tylko po wyznaczonych trasach. Jednym z miejsc, które koniecznie chcieliśmy zobaczyć była „Etosha Pan”, tzw. „patelnia”, czyli wyschnięte dno jeziora liczącego sobie dziesiątki kilometrów równego jak stół, spękanego błota. Jezioro wyschło ok. 10000 lat temu, jednak w środku pory deszczowej powinno być tu okresowo trochę wody. Tym razem, jak okiem sięgnąć po horyzont, widać było tylko piach i piach. Nieziemski, choć trochę zatrważający widok…

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Zanim dotarliśmy do Namutoni, zahaczyliśmy jeszcze o mały punkt postojowy, tym razem bez jakichkolwiek ogrodzeń. W sumie to było dość ciekawe doświadczenie, bo w Etoszy takich miejsc jest niewiele. Po krótkim wypoczynku i kolejnych godzinach drogi, dotarliśmy ostatecznie do celu.

To co się rzuca w oczy w tym miejscu to głównie stary, poniemiecki fort. Obsadzająca go załoga miała kontrolować lokalne szlaki. Dla nas jednak najfajniejszym doświadczeniem było kolejne zetknięcie się ze społecznymi pająkami z rodzaju Stegodyphus. Ich gniazda gęsto pokrywały okoliczne drzewa, a największe wisiały bezpośrednio nad naszym namiotem. Zebraliśmy kilka z nich, by zobaczyć jak wyglądają w środku, gdyż w zeszłym roku mogliśmy podziwiać je tylko z dystansu, na terenie parku. Były to już stare, wymierające kolonie w których, ku naszemu zdziwieniu, znaleźliśmy dwa różne gatunki. Wspólnie broniły gniazd i znajdujących się w nich kokonów. Poza pająkami widzieliśmy też ślady działalności różnej maści pasożytów – głównie na martwych lub umierających pająkach. Były to najczęściej larwy muchówek i błonkówki. Widzieliśmy też pająki skakunowate, zasiedlające opuszczone komory w gnieździe. Niestety uciekły zanim zrobiliśmy im zdjęcie.

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Okazało się też, że kempingiem trzęsie spora banda. Każdego dnia przemieszczała się po jego terenie, pilnując czy nikt nieproszony się tu nie kręci. Były to mangusty pręgowane, a według nowej terminologii mungo pręgowane. Duża rodzinna grupa węszyła każdy zakamarek, sprawdzając teren i zakradając się również pod nasz namiot. Dość nieufnie traktowały Tymona, który ze śmiechem próbował je ganiać. Szybko ofukały go i zabrały swoje młode, a my tylko pilnowaliśmy czy nie spróbują go pogryźć.

Dodany obrazek

Tymon miał tu z resztą sporo zabawy. Szybko skumał się z dzieckiem pracownika parku, kilkuletnim Shikongo i do wieczora bawili się razem. Fajnie było oglądać dzieciaki wychowane w tak różnych środowiskach, pozornie tak odmienne, a dogadujące się bez słów…

Dodany obrazek

Wieczorem, tradycyjnie udaliśmy się na nocne łowy na chrząszcze i skorpiony. Udało się sfotografować sporo ciekawych okazów.

17.02
No i przyszedł kolejny dzień. Tym razem musieliśmy już pożegnać Etoszę, pokonawszy ją po raz pierwszy całkowicie z zachodu na wschód. Do następnego razu!

Drogą C38 dotarliśmy do skrzyżowania z B1 i odbiliśmy na południe w kierunku Tsumeb, a później Otjiwarongo. Naszym celem był rejon Płaskowyżu Waterberg, który pominęliśmy podczas poprzedniej wyprawy. Początkowo mieliśmy mieszane uczucia, czy będzie to miejsce warte odwiedzenia. Czasami fajnie jest się pomylić i mieć taką niespodziankę.

Z drogi B1 zjechaliśmy na C22. Kilkukrotnie natknęliśmy się na guźce, ale jakakolwiek próba zatrzymania się i zrobienia im zdjęć zawsze kończyła się niepowodzeniem. Są strasznie płochliwe. Podobnie pawiany, które dostrzegaliśmy od czasu do czasu przy poboczu. Kolejna droga, tym razem D2512, z asfaltu zmieniła się w typową gruntówkę. Nią dojechaliśmy do samego kempingu.

Nad okolicą powoli kłębiły się wielkie cumulonimbusy, a nawet słychać było grzmoty. Ponieważ burza wisiała w powietrzu zrezygnowaliśmy ze wspinaczki na płaskowyż i spokojnie zaczęliśmy rozbijać namioty. I właśnie w tym momencie zetknęliśmy się z dziką przyrodą troszkę bardziej niż byśmy chcieli…

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Kiedy ogarnialiśmy biwak, w pobliżu kempingu przemieszczało się duże stado pawianów. Jeden z największych osobników, prawdopodobnie samiec alfa, cichaczem podszedł do naszego samochodu. Robił to na tyle powoli i niepostrzeżenie, że zbliżył się na wyjątkowo krótki dystans. Wystarczyła chwila nieuwagi i chaps! Wyciągnął łapę i z bagażnika wyrwał dużą torbę, dał susa i w nogi! Niewiele myśląc, chwyciłem leżący obok stary kij od mopa i w klapkach, z rykiem, popędziłem za uciekającą małpą. To musiał być niezwykły widok. Wszyscy byli tak zaskoczeni, że nikt nie robił zdjęć. Wyobraźcie to sobie. Na przodzie pędzi wielki pawian z torbą w jednej łapie, z której co chwila wypadają jakieś przedmioty (w tym mleko w proszku dla Tymona, kawa, herbata i inne dość potrzebne produkty). Za małpą pędzi jeszcze większa, zarośnięta, długowłosa i rycząca groźnym basem bestia, w klapkach, wymachująca kijem od mopa i miotająca kamienne pociski. Choć w to nie wierzyłem, ale szybko skróciłem dystans (może pomogły mi w tym wbite w stopę kolce akacji, które przechodziły przez klapki jak przez masło) i pawian w końcu porzuca swoją zdobycz. Rzuciłem w jego kierunku, nawet dość celnie, kilka małych kamieni i ostatecznie pozostałem sam na placu boju. Co najważniejsze, jako zwycięzca. Wracając do namiotu zebrałem wszystko to co wypadło z torby i z szerokim uśmiechem zostałem przywitany przez resztę grupy jak nowy król Waterbergu. Coś w tym jednak było. Przez cały pobyt nasze stanowisko pawiany omijały szerokim łukiem, a przyłaziły na kemping zawsze rano i wieczorem, plądrując co się da (a czasem nawet uszkadzając niektóre samochody). My mieliśmy święty spokój.

To jednak nie koniec spotkań. Zaraz po pawianach, pod sam namiot, napatoczyły się guźce! Cała rodzinka wdzięcznie pożywiała się na okolicznych roślinach, dając się niemal pogłaskać. Okazało się też, że palenisko na którym chcieliśmy zrobić sobie grilla zamieszkiwał spory nietoperz. Delikatnie eksmitowaliśmy go więc do dziupli pobliskiego drzewa.

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Kiedy zwiedzaliśmy najbliższe sąsiedztwo, przekonaliśmy się, że pawiany stanowią tu większy problem niż początkowo przypuszczaliśmy. Każde niezabezpieczone pomieszczenie było szybko plądrowane i niszczone przez to stado. Uszkodzone krany, potłuczone kafelki, wyrwane drzwiczki i wszędzie odchody. Widok rodem z Fallouta :) Na szczęście nasza toaleta ostała się nietknięta. Choć dla osoby nie przyzwyczajonej do takich warunków nawet tam mogło być mało sympatycznie. Na ścianach siedziały pająki z rodziny Heteropodidae wielkości dłoni. Wszędzie latały spore ćmy, mrówki, chrząszcze i gekony. Jednak dla nas to jak marzenie. Nic tak nie umila wieczornego mycia zębów jak polowanie na spasioną jaszczurę, a dodatkiem do prysznica była gonitwa za pajęczakami lub mrówkolwem. Po prostu urlop jak w raju.

Dodany obrazek

Wieczór tradycyjnie należał do nas. Uzbrojeni w latarki ganialiśmy po okolicy w poszukiwaniu chrząszczy. W Waterbergu było ich zatrzęsienie. Warte wspomnienia było jeszcze jedno zwierzątko. Duże, uschnięte drzewo do którego eksmitowaliśmy wcześniej nietoperza okazało się domem niezwykłego ssaka. Ujawnił swoją obecność dopiero po zapadnięciu zmroku. Blask wielkich, wyłupiastych oczu, wyglądających nieśmiało z małej dziupli, a po chwili kilka zwinnych ruchów… galago akacjowy pokazał się przez moment w całej okazałości. Gdy czasem oglądałem jakieś kreskówki człowiek zawsze patrzył na ruchy animowanych postaci z przymrużeniem oka. Wiadomo, rysunkowa fikcja. Tym razem po raz pierwszy widziałem zwierzaka, który poruszał się ogromnymi susami, po delikatnych gałązkach tak, że najzwinniejsza wiewiórka mogłaby się zawstydzić. Galago wyskakiwał w powietrze jak na sprężynie i jednym skokiem dopadał gałęzi leżących kilka metrów dalej. I tak z dziupli wyskakiwały po sobie, jeden za drugim, cała rodzinka, chyba z 15 osobników. Hop, hop, hop i znikały kolejno w mroku nocy. Tylko ich oczy, po zaświeceniu latarką, jarzyły się w ciemności nawet z kilkudziesięciu metrów. Obserwowaliśmy ten spektakl każdej nocy, gdy tylko słońce schowało się za horyzontem.

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

18.02
Wydarzenia z poprzedniego dnia spowodowały, że zdecydowaliśmy się pozostać tu jeszcze jedną noc. Załatwiliśmy formalności, zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy wspiąć się na płaskowyż. Teren był miejscami dość trudny, słabo oznaczony, a słońce paliło niemiłosiernie. Pozostawiliśmy więc Tymona z dziadkami, a sami z Kornelią wyruszyliśmy na mozolną wspinaczkę pod skalną ścianę. Po godzinie dotarliśmy na szczyt. Roztaczał się stąd piękny widok na równinę pod nami. Wejście dalej, na sam płaskowyż, wymaga jednak specjalnego pozwolenia i dodatkowej opłaty. Nam wystarczało poszukiwanie owadów i krocionogów na jego zboczach.

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Gdy dotarliśmy z powrotem na kemping, reszta grupy szalała już w miejscowym basenie. Odrobina wody jeszcze nikomu nie zaszkodziła, zwłaszcza gdy podczas kąpieli można obserwować duże błonkówki, głównie z rodziny grzebaczowatych oraz kolorowe motyle, ulubieńców Tymona. Dla nas ciekawostką okazały się osobliwe muchówki z czerwonymi głowami oraz pająki z rodziny poskoczowatych, moszczące sobie gniazda w szczelinach murów.

Po południu łaziliśmy trochę po okolicy, podziwiając okazałe termitiery i osobliwe rośliny, w tym różne aloesy. Piekące słońce szybko dało się nam we znaki i w końcu wróciliśmy na kemping.

Dodany obrazek

Kolejne nocne polowanie nie okazało się zbyt owocne. Obserwowaliśmy głównie pluskwiaki, mrówkolwy i mrówki.

Dodany obrazek

19.02
Nad ranem opuściliśmy Waterberg. Skierowaliśmy się wpierw na północny zachód drogą B1 do Otjiwarongo, a tam przeskoczyliśmy na C33, do Kalkfeld. Później zmieniliśmy trasę na lokalną i dość nierówną D2337. Pewną niewygodą była konieczność pokonywania kilku bram, gdyż rejony te są miejscem wypasu bydła i hodowli zwierzyny łownej. Chcieliśmy zobaczyć zaznaczone na mapie „Śpiewające kamienie”, jednak po dłuższej jeździe zrezygnowaliśmy z tej atrakcji. Wróciliśmy do Kalkfeld i tam przeskoczyliśmy na D2414. Po kilkudziesięciu kilometrach dojechaliśmy w rejon zaznaczony jako stanowisko z tropami dinozaurów. Miejscowy strażnik, chyba na dość mocnym kacu, przekazał nam kilka niezrozumiałych informacji, sprzedał bilety wstępu i dał ulotki z mapkami, pokazując ogólny kierunek w którym trzeba ruszać. Przez pewien czas błąkaliśmy się wśród skał. Żar leł się z nieba, a tu kilku świrusów gania po kamieniach i szuka jakichś ledwie widocznych śladów… ludzie to mają problemy. Jednak gdy straciliśmy już nadzieję osiągnęliśmy sukces! Odnaleźliśmy w końcu miejsce w którym widać było wyraźnie odciśnięte tropy. Ciężko sobie wyobrazić, że w tym właśnie miejscu kiedyś biegały sobie wielkie gady. Po zrobieniu kilku pamiątkowych zdjęć, zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym celem był ostatni nocleg. Chcieliśmy znów odwiedzić to samo miejsce, czyli farmę Ombo koło Okahandja. Rok wcześniej spotkała nas tam burza, nie było prądu, ale wspomnienia i smak pamiętnego grilla pozostały. Tradycji stało się więc znów zadość, choć tym razem już bez nieprzyjemnych niespodzianek. Grill smakował oczywiście wybornie, a my w dobrych humorach zaczęliśmy wstępne pakowanie się.

Dodany obrazek

20.02
Rano skorzystaliśmy z okazji i oglądaliśmy zwierzęta kręcące się koło farmy. Na Tymonie największe wrażenie zrobiły strusie, które mógł podziwiać z bardzo bliska. W końcu ruszyliśmy do Windhoek. By znów pozostać wiernym tradycji, odwiedziliśmy Joe’s Beerhouse, gdzie raczyliśmy się smaczną dziczyzną. Syci, opuściliśmy stolicę i skierowaliśmy się w kierunku lotniska, ale ponieważ mieliśmy jeszcze odrobinę czasu, odbiliśmy jeszcze kawałek na południe drogą C23. Być może tak chciało przeznaczenie, w każdym razie uratowaliśmy żółwia, któremu groziła niechybna śmierć pod kołami ciężarówek (resztki jego pobratymców walały się niestety niedaleko drogi). Tymon oczywiście szybko się z nim zaprzyjaźnił, choć moim zdaniem żółw jednak starał się w możliwie jak największym tempie uniknąć tej przyjaźni. Ostatecznie wlazł w kolczaste zarośla i tyle go widzieliśmy.

Dodany obrazek

Dodany obrazek

Po chwili odpoczynku pojechaliśmy na lotnisko. Zdaliśmy bez problemu samochód i skierowaliśmy się na halę odlotów. Tymon strasznie dokazywał i do chwili odlotu ciężko było go spacyfikować. W końcu jednak załadowaliśmy się na pokład i dopiero koło 22.00 wystartowaliśmy. Opóźnienie złapaliśmy, bo z pokładu policja zwinęła jakąś kobietę z Angoli. Pozostało znów spędzić ponad 10 godzin w powietrzu. Tym razem wszystko działało jak należy i nawet dało się spać na kilku fotelach na raz.

21.02
Wylądowaliśmy o czasie we Frankfurcie. Po odebraniu samochodu, ruszyliśmy w drogę powrotną. Do Warszawy dotarliśmy bardzo późnym wieczorem. To był ostateczny koniec naszej podróży.

I jak wspomniano na początku sprawozdania… już znów czujemy „zew Afryki”. Kiedyś będzie trzeba znów tam powrócić. Naprawdę, warto.




Przeszukaj mój blog

użytkownicy przeglądający

0 zarejestrowanych terrarystów, 0 gości, 0 anonimowych terrarystów

Ostatni odwiedzający






© 2001-2024 terrarium.pl. Serwis wykorzystuje pliki cookies, które są wykorzystywane do emisji spersonalizowanych reklam. Więcej. Korzystając akceptujesz Regulamin.