





"Iceland kicks ash" część IV
Napisany przez Dark_Raptor
,
w
Podróże
15 stycznia 2014
·
2 815 wyświetleń

iceland islandia podróż wyprawa ekspedycja zdjęcia wulkany podróże fotografowanie krajobrazy
No i ostatnia część naszej wyprawy z 2011 roku. Poprzednie części dostępne pod linkami:
http://www.terrarium.pl/blog/16/entry-380-iceland-kicks-ash-czesc-i/
http://www.terrarium.pl/blog/16/entry-386-iceland-kicks-ash-czesc-ii/
http://www.terrarium.pl/blog/16/entry-395-iceland-kicks-ash-czesc-iii/
Plan sytuacyjny:
-------------------------------------------------------------------------------
Dzień dwudziesty (5.08)
Kolejny dzień to zdecydowane pogorszenie pogody. Kilka kilometrów od Myvatn znaleźliśmy jedno z najciekawszych na Islandii pól geotermalnych – Hverarond. Na dość dużym obszarze można podziwiać wielkie kratery i kadzie z rytmicznie chlapiącym błotkiem. Pomiędzy nimi uformowały się syczące i parujące rozrzedzonym siarkowodorem kominy skalne. Złogi siarki odkładają się wszędzie na ziemi tworząc charakterystyczne żółte płaty. Dużo siarki znaleźć też można w powietrzu, o czym świadczył wszędobylski zapach siarkowodoru. Kawałek dalej, na północ, znajduje się kaldera wulkanu Viti. Jest to ogromne zapadlisko wypełnione wodą, którego krawędzie górują nad całą okolicą. Tereny dookoła są na pokryte przez szpecące wszystko rury elektrociepłowni geotermalnych. W pobliżu można zobaczyć jeszcze jedną ciekawostkę, pole Leirhnjukur i wygasły wulkan Krafla. Jeśli gdzieś w Europie chciano by sfilmować Mordor z „Trylogii” Tolkiena, byłoby to wymarzone i idealne miejsce. Całe kilometry, zdawałoby się, świeżutkiej lawy. Wznoszące się w niebo opary siarkowodoru, nagie, smolisto czarne granie i stożki wulkaniczne, sprawiają posępne wrażenie. Gdzieniegdzie wkracza tu roślinność, głównie w postaci porostów i mchów. Nadal jednak jest to teren w przeważającej większości pozbawiony życia.
Na miejsce noclegu wybraliśmy pobliski, skalisty płaskowyż. Płynąca przez niego rzeka wypełniała ciepła woda, więc nawet w chłodne noce można się w niej było wykąpać… a w koło nawet żywej duszy.
Dzień dwudziesty pierwszy (6.08)
Równina stała się naszym domem na kilka dni. Jeszcze raz, tym razem na piechotę, wybraliśmy się na pole geotermalne Hverarond i ponownie zwiedziliśmy Leirhnjukur. Okolice naszego noclegu spenetrowaliśmy jak na zoologów i botaników przystało. Mieliśmy okazję podziwiać karłowate wierzby, brzozy, lepnice, porosty – głównie chrobotki. Wśród nich żwawo przemieszczały się pogońce i największe zaobserwowane tu bezkręgowce – kosarze.
Dzień dwudziesty drugi (7.08)
Tego dnia byczyliśmy się na całego. W zasadzie poza kąpielą w ciepłej rzece, nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Pogoda dopisała i miejscami czuliśmy się jak na plaży… tylko piasku brakowało. W zamian mieliśmy wulkanicznego popiołu pod dostatkiem.
Dzień dwudziesty trzeci (8.08)
Pogoda znów się zepsuła. Spakowaliśmy się i pożegnaliśmy z wulkaniczną równiną, która gościła nas przez ostatni czas. Wyruszyliśmy „jedynką” na wschód i odbiliśmy na północ drogą 862. Na mapie zaznaczona była jako „gruntówka”, a tu świeżutki asfalt… miłe zaskoczenie. Jednak w sumie były to dobre złego początki. Naszym pierwszym celem stał się wodospad Dettifoss. Już z daleka widać unoszącą się nad nim mgiełkę skroplonej wody. Z odległości kilkuset metrów słychać zaś było dominujący, jednostajny szum. Gdy wreszcie dotrze się nad jego krawędź, można podziwiać jedno z najbardziej spektakularnych zjawisk na naszym kontynencie. Z kilkudziesięciometrowej długości grani skalnej, 11 metrów w dół, wali po 500 m3 wody na sekundę. Kotłujące się, sino-szare od zawiesiny popiołów, bałwany wody z ogłuszającym rykiem drążą okoliczne skały. Ze względu na skraplający się wszędzie aerozol wodny, wykonanie zdjęć suchym sprzętem jest niemal niemożliwe.
Z dwa kilometry dalej, na południe, można zobaczyć Selfoss. Jest może mniej okazały, ale równie urokliwy, dzięki znajdującym się dookoła bazaltowym kolumnom. Od wodospadów droga na północ zdecydowanie się pogorszyła. Dzięki temu, że było dość sucho ominęła nas konieczność przeprawy przez okresowe rzeczki i strumienie. Jest tam na tyle wąsko, że w wielu miejscach samochody nie mają szans na wyminięcie się. Wjeżdżanie w kępy rachitycznych brzóz i wierzb może zakończyć się porysowaniem karoserii. Widoki rekompensują jednak wszystko. Park Narodowy Jokulsargljufur to bez wątpienia jedno z najładniejszych miejsc na Islandii. Gdy wreszcie wpadliśmy na drogę 85, kierując się kawałek na wschód, dotarliśmy do Asbergi. Jest to liczący sobie łącznie kilkadziesiąt kilometrów klif, o dość równych, pionowych ścianach. Jego wysokość to kilkanaście metrów, w sam raz na wspinaczkę. Jak powstał ten twór? Naukowcy nadal nie wiedzą. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest niszczące działanie powodzi wywołanych przez wybuchy podlodowcowych wulkanów. Wikingowie mieli jednak swoją teorię. Kształt całego klifu, przypominający w swoim zarysie kopyto, miałbyć śladem pozostawionym przez konia ujeżdżanego przez Thora.
W drodze powrotnej, po wyjątkowo męczących wertepach, zobaczyliśmy malowniczy kanion z wodospadem Hafragilfoss. Mieliśmy też okazję zobaczyć Dettifoss od drugiej strony i posmakować jego ogromu robiąc zdjęcia znad samej jego krawędzi. Człowiek wydaje się drobnym pyłkiem przy takiej potędze przyrody.
Kolejne kilkadziesiąt kilometrów po wertepach, wskakujemy na „jedynkę” i pod wieczór docieramy w okolice Egilsstadir. Szybkie zakupy w miejscowym Bonus’ie i nocujemy wśród śniegów przy drodze do Seydisfjordur. Już po rozłożeniu namiotów, z przerażeniem obserwujemy wyciek słomkowo-żółtego płynu z naszego samochodu! Benzyna, przedziurawiliśmy na wertepach bak o jakiś ostry kamień! Szybka inspekcja pozwala na odkrycie prawdziwej natury zjawiska. Wyciekało nam paliwo, acz troszkę inne, bo… PIWO! Skaczący na wertepach ładunek, w postaci aluminiowych puszek, przetarł się o ściany bagażnika. Dobrze, że straciliśmy tylko dwie puszki
Dzień dwudziesty czwarty (9.08)
Cały dzień pogoda w kratkę. Łazimy po okolicznych torfowiskach robiąc zdjęcia roślin i porostów. Znaleźliśmy bogate stanowiska tłustoszy, drapieżnych roślin. Część grupy udaje się na basen, pozostali poznają uroki kąpieli w lodowatym strumieniu wytopionym wprost ze śniegu. Nie ma to jak ekstremalne wrażenia.
Dzień dwudziesty piąty (10.08)
Tego dnia zrobiło się wyjątkowo ładnie. Pojechaliśmy do Seydisfjordur i zwiedziliśmy to małe miasteczko. Podziwialiśmy głównie jego drewnianą, niską zabudowę. Okoliczne wzgórza obfitują w grzyby i jagody, a ze szczytów rozpościerają się niesamowite widoki. Skorzystaliśmy z ostatniej okazji by popływać w basenie z geotermalną wodą. Wieczorem pogoda zepsuła się. Mieliśmy jednak znów okazję zapolować z aparatem na miejscowe ptactwo.
Dzień dwudziesty szósty (11.08)
Rano, jeszcze we mgle, pakujemy się i wypływamy. Tym razem szybko udaje się nam zabrać i załadować do kajuty. Kolejne dwa dni piszący te słowa spędzi na obróbce zdjęć… od 6.00 rano do 2.00 w nocy. Przynajmniej większość materiału będzie gotowa już w drodze…
Dzień dwudziesty siódmy (12.08)
Płyniemy… i cóż można dodać?
Dzień dwudziesty ósmy (13.08)
Koło południa docieramy do Hirtshals. Wyładowujemy się z promu i wyruszamy jeszcze do Skagen, zobaczyć charakterystyczny cypel z naniesionego przez morze piasku. Pogoda jest dla nas małym zaskoczeniem. W porównaniu z Islandią mamy tu prawdziwy upał.
Kolejne godziny to podróż autostradami przez Danię i Niemcy. Pobłądziliśmy w okolicach Hamburga, przebiliśmy się przez granicę po pierwszej w nocy. Zaliczyliśmy więc krótki nocleg w motelu.
Dzień dwudziesty dziewiąty (14.08)
Wczesnym rankiem ruszyliśmy dalej, by po południu dotrzeć do celu. To był koniec tej niezwykłej wyprawy.
Podsumowując:
Wyprawa na Islandię to niestety duży wydatek. Transport promem, gdy przewoźnik jest monopolistą i dyktuje ceny, opłaca się przy dłuższej eskapadzie. W innym wypadku pozostaje samolot i wynajęcie wozu na miejscu. Nasza wyprawa wypadła w wyjątkowo dogodnym momencie. Przygnieciona kryzysem Islandia okazała się wyjątkowo… tania. Choć z pewnością pomogło nam głównie to, że niemal całą aprowizację mieliśmy ze sobą (tu jeszcze raz należą się podziękowania dla celników
).
To, co otrzymujemy w zamian nie w sposób opisać. Nie pokażą też tego najlepsze zdjęcia. Islandia to chyba ostatni taki rejon w Europie, gdzie można podziwiać dzikość natury, a zarazem jej piękno, w czystej postaci. Ciągnące się po horyzont obszary, bez śladów działalności człowieka. Absolutna cisza, przerywana szumem wiatru i krzykiem dzikiego ptactwa… to trzeba przeżyć i zobaczyć na własne oczy.
Blisko miesiąc na wyspie uświadomił nam, że wielu miejsc jeszcze nie zobaczyliśmy. Zachodnie fiordy, najdziksze obszary Islandii, Wyspy Westmannaey, spustoszone przez wybuch wulkanu, Askja, dzika kaldera w samym środku interioru… można wymieniać. A ile jeszcze można zobaczyć o innych porach roku? Choćby zorze polarne. Jak raz tam pojedziesz, zakochasz się w tym odległym skrawku lądu.
http://www.terrarium.pl/blog/16/entry-380-iceland-kicks-ash-czesc-i/
http://www.terrarium.pl/blog/16/entry-386-iceland-kicks-ash-czesc-ii/
http://www.terrarium.pl/blog/16/entry-395-iceland-kicks-ash-czesc-iii/
Plan sytuacyjny:
-------------------------------------------------------------------------------
Dzień dwudziesty (5.08)
Kolejny dzień to zdecydowane pogorszenie pogody. Kilka kilometrów od Myvatn znaleźliśmy jedno z najciekawszych na Islandii pól geotermalnych – Hverarond. Na dość dużym obszarze można podziwiać wielkie kratery i kadzie z rytmicznie chlapiącym błotkiem. Pomiędzy nimi uformowały się syczące i parujące rozrzedzonym siarkowodorem kominy skalne. Złogi siarki odkładają się wszędzie na ziemi tworząc charakterystyczne żółte płaty. Dużo siarki znaleźć też można w powietrzu, o czym świadczył wszędobylski zapach siarkowodoru. Kawałek dalej, na północ, znajduje się kaldera wulkanu Viti. Jest to ogromne zapadlisko wypełnione wodą, którego krawędzie górują nad całą okolicą. Tereny dookoła są na pokryte przez szpecące wszystko rury elektrociepłowni geotermalnych. W pobliżu można zobaczyć jeszcze jedną ciekawostkę, pole Leirhnjukur i wygasły wulkan Krafla. Jeśli gdzieś w Europie chciano by sfilmować Mordor z „Trylogii” Tolkiena, byłoby to wymarzone i idealne miejsce. Całe kilometry, zdawałoby się, świeżutkiej lawy. Wznoszące się w niebo opary siarkowodoru, nagie, smolisto czarne granie i stożki wulkaniczne, sprawiają posępne wrażenie. Gdzieniegdzie wkracza tu roślinność, głównie w postaci porostów i mchów. Nadal jednak jest to teren w przeważającej większości pozbawiony życia.
Na miejsce noclegu wybraliśmy pobliski, skalisty płaskowyż. Płynąca przez niego rzeka wypełniała ciepła woda, więc nawet w chłodne noce można się w niej było wykąpać… a w koło nawet żywej duszy.
Dzień dwudziesty pierwszy (6.08)
Równina stała się naszym domem na kilka dni. Jeszcze raz, tym razem na piechotę, wybraliśmy się na pole geotermalne Hverarond i ponownie zwiedziliśmy Leirhnjukur. Okolice naszego noclegu spenetrowaliśmy jak na zoologów i botaników przystało. Mieliśmy okazję podziwiać karłowate wierzby, brzozy, lepnice, porosty – głównie chrobotki. Wśród nich żwawo przemieszczały się pogońce i największe zaobserwowane tu bezkręgowce – kosarze.
Dzień dwudziesty drugi (7.08)
Tego dnia byczyliśmy się na całego. W zasadzie poza kąpielą w ciepłej rzece, nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Pogoda dopisała i miejscami czuliśmy się jak na plaży… tylko piasku brakowało. W zamian mieliśmy wulkanicznego popiołu pod dostatkiem.
Dzień dwudziesty trzeci (8.08)
Pogoda znów się zepsuła. Spakowaliśmy się i pożegnaliśmy z wulkaniczną równiną, która gościła nas przez ostatni czas. Wyruszyliśmy „jedynką” na wschód i odbiliśmy na północ drogą 862. Na mapie zaznaczona była jako „gruntówka”, a tu świeżutki asfalt… miłe zaskoczenie. Jednak w sumie były to dobre złego początki. Naszym pierwszym celem stał się wodospad Dettifoss. Już z daleka widać unoszącą się nad nim mgiełkę skroplonej wody. Z odległości kilkuset metrów słychać zaś było dominujący, jednostajny szum. Gdy wreszcie dotrze się nad jego krawędź, można podziwiać jedno z najbardziej spektakularnych zjawisk na naszym kontynencie. Z kilkudziesięciometrowej długości grani skalnej, 11 metrów w dół, wali po 500 m3 wody na sekundę. Kotłujące się, sino-szare od zawiesiny popiołów, bałwany wody z ogłuszającym rykiem drążą okoliczne skały. Ze względu na skraplający się wszędzie aerozol wodny, wykonanie zdjęć suchym sprzętem jest niemal niemożliwe.
Z dwa kilometry dalej, na południe, można zobaczyć Selfoss. Jest może mniej okazały, ale równie urokliwy, dzięki znajdującym się dookoła bazaltowym kolumnom. Od wodospadów droga na północ zdecydowanie się pogorszyła. Dzięki temu, że było dość sucho ominęła nas konieczność przeprawy przez okresowe rzeczki i strumienie. Jest tam na tyle wąsko, że w wielu miejscach samochody nie mają szans na wyminięcie się. Wjeżdżanie w kępy rachitycznych brzóz i wierzb może zakończyć się porysowaniem karoserii. Widoki rekompensują jednak wszystko. Park Narodowy Jokulsargljufur to bez wątpienia jedno z najładniejszych miejsc na Islandii. Gdy wreszcie wpadliśmy na drogę 85, kierując się kawałek na wschód, dotarliśmy do Asbergi. Jest to liczący sobie łącznie kilkadziesiąt kilometrów klif, o dość równych, pionowych ścianach. Jego wysokość to kilkanaście metrów, w sam raz na wspinaczkę. Jak powstał ten twór? Naukowcy nadal nie wiedzą. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest niszczące działanie powodzi wywołanych przez wybuchy podlodowcowych wulkanów. Wikingowie mieli jednak swoją teorię. Kształt całego klifu, przypominający w swoim zarysie kopyto, miałbyć śladem pozostawionym przez konia ujeżdżanego przez Thora.
W drodze powrotnej, po wyjątkowo męczących wertepach, zobaczyliśmy malowniczy kanion z wodospadem Hafragilfoss. Mieliśmy też okazję zobaczyć Dettifoss od drugiej strony i posmakować jego ogromu robiąc zdjęcia znad samej jego krawędzi. Człowiek wydaje się drobnym pyłkiem przy takiej potędze przyrody.
Kolejne kilkadziesiąt kilometrów po wertepach, wskakujemy na „jedynkę” i pod wieczór docieramy w okolice Egilsstadir. Szybkie zakupy w miejscowym Bonus’ie i nocujemy wśród śniegów przy drodze do Seydisfjordur. Już po rozłożeniu namiotów, z przerażeniem obserwujemy wyciek słomkowo-żółtego płynu z naszego samochodu! Benzyna, przedziurawiliśmy na wertepach bak o jakiś ostry kamień! Szybka inspekcja pozwala na odkrycie prawdziwej natury zjawiska. Wyciekało nam paliwo, acz troszkę inne, bo… PIWO! Skaczący na wertepach ładunek, w postaci aluminiowych puszek, przetarł się o ściany bagażnika. Dobrze, że straciliśmy tylko dwie puszki

Dzień dwudziesty czwarty (9.08)
Cały dzień pogoda w kratkę. Łazimy po okolicznych torfowiskach robiąc zdjęcia roślin i porostów. Znaleźliśmy bogate stanowiska tłustoszy, drapieżnych roślin. Część grupy udaje się na basen, pozostali poznają uroki kąpieli w lodowatym strumieniu wytopionym wprost ze śniegu. Nie ma to jak ekstremalne wrażenia.
Dzień dwudziesty piąty (10.08)
Tego dnia zrobiło się wyjątkowo ładnie. Pojechaliśmy do Seydisfjordur i zwiedziliśmy to małe miasteczko. Podziwialiśmy głównie jego drewnianą, niską zabudowę. Okoliczne wzgórza obfitują w grzyby i jagody, a ze szczytów rozpościerają się niesamowite widoki. Skorzystaliśmy z ostatniej okazji by popływać w basenie z geotermalną wodą. Wieczorem pogoda zepsuła się. Mieliśmy jednak znów okazję zapolować z aparatem na miejscowe ptactwo.
Dzień dwudziesty szósty (11.08)
Rano, jeszcze we mgle, pakujemy się i wypływamy. Tym razem szybko udaje się nam zabrać i załadować do kajuty. Kolejne dwa dni piszący te słowa spędzi na obróbce zdjęć… od 6.00 rano do 2.00 w nocy. Przynajmniej większość materiału będzie gotowa już w drodze…
Dzień dwudziesty siódmy (12.08)
Płyniemy… i cóż można dodać?
Dzień dwudziesty ósmy (13.08)
Koło południa docieramy do Hirtshals. Wyładowujemy się z promu i wyruszamy jeszcze do Skagen, zobaczyć charakterystyczny cypel z naniesionego przez morze piasku. Pogoda jest dla nas małym zaskoczeniem. W porównaniu z Islandią mamy tu prawdziwy upał.
Kolejne godziny to podróż autostradami przez Danię i Niemcy. Pobłądziliśmy w okolicach Hamburga, przebiliśmy się przez granicę po pierwszej w nocy. Zaliczyliśmy więc krótki nocleg w motelu.
Dzień dwudziesty dziewiąty (14.08)
Wczesnym rankiem ruszyliśmy dalej, by po południu dotrzeć do celu. To był koniec tej niezwykłej wyprawy.
Podsumowując:
Wyprawa na Islandię to niestety duży wydatek. Transport promem, gdy przewoźnik jest monopolistą i dyktuje ceny, opłaca się przy dłuższej eskapadzie. W innym wypadku pozostaje samolot i wynajęcie wozu na miejscu. Nasza wyprawa wypadła w wyjątkowo dogodnym momencie. Przygnieciona kryzysem Islandia okazała się wyjątkowo… tania. Choć z pewnością pomogło nam głównie to, że niemal całą aprowizację mieliśmy ze sobą (tu jeszcze raz należą się podziękowania dla celników

To, co otrzymujemy w zamian nie w sposób opisać. Nie pokażą też tego najlepsze zdjęcia. Islandia to chyba ostatni taki rejon w Europie, gdzie można podziwiać dzikość natury, a zarazem jej piękno, w czystej postaci. Ciągnące się po horyzont obszary, bez śladów działalności człowieka. Absolutna cisza, przerywana szumem wiatru i krzykiem dzikiego ptactwa… to trzeba przeżyć i zobaczyć na własne oczy.
Blisko miesiąc na wyspie uświadomił nam, że wielu miejsc jeszcze nie zobaczyliśmy. Zachodnie fiordy, najdziksze obszary Islandii, Wyspy Westmannaey, spustoszone przez wybuch wulkanu, Askja, dzika kaldera w samym środku interioru… można wymieniać. A ile jeszcze można zobaczyć o innych porach roku? Choćby zorze polarne. Jak raz tam pojedziesz, zakochasz się w tym odległym skrawku lądu.